Rumunia 2001- Samochodem przez drogi i bezdroża


Kąpielisko 1 maja koło Oradei

Kąpielisko 1 maja koło Oradei

Po raz kolejny wakacje postanowiliśmy spędzić w Rumunii. Choć opinia o tym kraju nie zmienia się u nas ani na jotę (dobrze ubrał ją w słowa słowacki celnik - "gdzie byli? W Rumunii? A co tam jest ciekawego, żeby tam jeździć?") wśród moich znajomych wyjazd tam na atrakcyjne i tanie wakacje jest rzeczą normalną. Tym razem pojechaliśmy tam samochodem. Niezbyt duże zasoby czasu (2 tygodnie) spowodowały, że program był dość napięty zwłaszcza, że postanowiliśmy zwiedzać atrakcje różnych rodzajów.

Dwuetapowy (dla części z nas) przejazd na trasie Gdańsk-Kraków-Oradea zajął dwa dni. Pierwszy nocleg, wybrany nieco na chybił-trafił z powodu późnej pory (efekt długiej kolejki pod granicą na Łysej Polanie) wypadł na kampingu przy bliskim miasta kąpielisku 1 Maja. Jest to jedn z dwóch leżących nieopodal siebie kompleksów basenów (drugi to Baile Felix) z ciepłą, prawdopodobnie termalną wodą, gdzie niezliczone rzesze mieszkańców Oradei moczą się w upalne, letnie dni. Baseny, choć dni świetności mają już za (a może przed) sobą, wciąż są jednak dość atrakcyjne, zwłaszcza w kraju gdzie ilość naturalnych zbiorników wodnych nie jest duża.

W otworze jaskini Meziad

W otworze jaskini Meziad

Tu mała dygresja. Rumunia jest krajem, który odziedziczył wyjątkowego "garba" z czasów dyktatury Ceausescu w postaci morza bezsensownych betonowych konstrukcji. Kapitalizm z kolei rozwija się tam powoli, opornie i biednie. Nowe inwestycje budowlane często całymi latami stoją niedokończone. Często widać wyraźnie, że dobre chęci przerosły realne możliwości finansowe, np. domy mieszkalne zaprojektowane na dwa piętra z wykonanym tylko jednym, w których pod prowizorycznym zabezpieczeniem stropu funcjonują mieszkania. Wiele bloków zasiedlone jest połowicznie, na kilku piętrach mieszkania - na innych powibijane okna i gołe tynki. Wiele miejsc wygląda tak, że nie wiadomo, czy dom właśnie budują czy też może już rozbierają.

Rano poświęcamy nieco czasu na kąpiel w basenach, a nieco później wyjeżdzamy w stronę Gór Bihorskich. Temperatura rośnie do jakichś 30 stopni w cieniu i tak już będzie do końca naszego pobytu w Rumunii (z wyjątkiem gór). Naszym pierwszym celem jest płaskowyż Padis (czyt: padisz s jest z ogonkiem), który słynie (sława to niewielka, znana tylko nielicznym) z bardzo ładnie rozwiniętych form krasu -

Naciek w jaskini Meziad

Naciek w jaskini Meziad
zarówno jaskiń jak i form powierzchniowych. Po drodze w góry zbaczamy 18 kilometrów w miejscowości Beius w rejon górski Padurea Craiului (Królewski Las) by zwiedzić turystyczną jaskinię Meziad.
Droga dojazdowa w końcowej części jest gruntowa, lecz dość dobrze utrzymana. Na miejscu za niewygórowaną opłatą (ok. 1,5 zł od głowy) dołączamy do niewielkiej grupy prowadzonej przez kilku młodocianych przewodników. Do otworu konieczny jest krótki spacer. Lepiej zabrać własna latarkę, gdyż jaskinie turystyczne w Rumunii (z wyjątkiem jednej) nie są oświetlone. Tylko przewodnicy mają kilka górniczych karbidówek. Jaskinia jest dość ładna, a największą atrakcją (przynajmniej dla nas) była spora kolonia nietoperzy. My przeszliśmy krótszą trasę turystyczną. Jak sądzę można za dodatkową opłatą wynegocjować dłuższą wersję zwiedzania.

Wracamy na główną trasę. Asfalt kończy się u podnóża gór. Do Cabana (schronisko) Padis pozostało jeszcze około 20 km i jakieś 800 metrów różnicy poziomów. Nasz dzielny kierowca, a jednocześnie współwłaściciel samochodu klnie na czym świat stoi przy każdym z ogromnych wertepów, czy przy przejeździe przez strumień. Wreszcie dojeżdzamy na górę przy wtórze głośnego basowego pojękiwania silnika - po drodze urwał się tłumik. Pobieżne oględziny wskazują, że stan drogi był za to odpowiedzialny tylko częściowo, gdyż już wcześniej był mocno zjedzony przez korozję.

Obozowisko nieopodal Cabana Padis

Obozowisko nieopodal Cabana Padis

Cabana Padis to lokalne centrum turystyczne, a cały rejon jak na warunki rumuńskie jest dobrze przygotowany dla turystów. Samo schronisko nie wyglądało na czynne, natomiast nieopodal można wynająć jeden z małych dośc obskurnych domków lub rozbić namiot. Na obszernej polanie funkcjonuje sklepik w którym można zamówić coś do zjedzenia na ciepło, kupić alkohol czy chleb. Między namiotami chodzą miejscowi górale i góralki oferując ciepłe placki (placinta) z owocami i mleko. W Rumunii w odróżnieniu od Polski nie upowszechniło się złodziejstwo (a szczególnie w górach) i wszyscy na czas wycieczek zostawiają rzeczy w rozbitych namiotach. Rozbijamy namiot wśród innych należących do letniego obozu jednej z rumuńskich szkół - odpowiednika naszego AWF. Wieczorem zapraszają nas do wspólnej zabawy przy ognisku i częstują doskonałą domowej roboty palinką.

70 m. wysokości otwór Cetatile Ponorolui

70 m. wysokości otwór Cetatile Ponorolui

Jak wspomniałem wcześniej, płaskowyż Padis to miejsce, gdzie podziwiać można ciekawe formy krasu. Nie ma tu co prawda przygotowanych do zwiedzania jaskiń (mogą to robić tylko doświadczeni grotołazi), natomiast niezwykle ciekawe są formy powierzchniowe. Większość płynących tu rzek i strumieni ginie pod ziemią w malowniczych wchłonach by za jakiś czas znowu pojawić się na powierzchni w postaci obfitych źródeł krasowych i wywierzysk. Ciekawy jest spacer przez malownicze dolinki, które miast, jak się przyzwyczailiśmy biec ciągle w dół, kończą się nagle skalnymi ryglami, pod którymi w tajemniczych czeluściach ginie woda. W jednej z taki półślepych dolinek na końcu powierzchniowego biegu rzeki znajduje się największa atrakcja rejonu - przepiękny i ogromny otwór jaskini Cetatile Ponorolui (Cetate - zamek, pałac). Jest to podobno największy otwór jaskiniowy w Europie, jego wysokość wynosi ok. 70 metrów.

W otworze Cetatile Ponorolui

W otworze Cetatile Ponorolui

Znajduje się w ogromnej 300 metrowej ścianie a do środka wodospadami walą masy wody. Jeśli zejdziemy do środka (niebezpieczne, przybory wody niszczą turystyczne ubezpieczenia) możemy zjrzeć do wnętrza jaskini (długość całości to ponad 4 km, jaskinia trudna i bardzo niebezpieczna) i przejść do drugiego z kilku otworów, który wyprowadza do śródgórskiej kotliny otoczonej 300 metrowymi ścianami wprost idealnej na bajkową siedzibę zbójców. Stroma ścieżka z przed głównego otworu wyprowadza do kolejnej zamkniętej kotliny, o jeszcze wyższych ścianach (na szczycie platforma widokowa, dostępna innym szlakiem) z której trzecim otworem można zejść do podziemnej rzeki w nieco dalszym jej biegu. Całość robi ogromne wrażenie.

My nie mamy zbyt wiele czasu na wędrówki, gdyż chcemy odwiedzić jeszcze całe mnóstwo innych rejonów Rumunii. Wracając z wycieczki zaglądamy jeszcze do jednego z innych otworów jaskiń, nieco mniej spektakularnego.

Fabryka w Calan

Fabryka w Calan

Kolejny dzień zaczynamy od zjazdu z gór. Ze względu na rodzaj drogi zajmuje to prawie 2 godziny. Zmierzamy na południe. Przy drodze widać liczne wiejskie stragany, na których można kupić palinkę w plastikowych butelkach po napojach gazowanych. Dojeżdzamy do nieciekawego miasta Deva nad którym górują ruiny historycznej fortecy. Wymieniamy na miejscową walutę trochę marek i jedziemy dalej. Kolejną atrakcją na naszej trasie jest niewielkia, ale słynna Hunedoara. Znajduje się duży i przepiękny zamek wybudowany przez Węgrów. Za czasów dyktatury "Geniusza Karpat" Ceausescu zapadła decyzja o wybudowaniu w okolicy dwóch ogromnych fabryk, które miały zasłonić zamek i zdominować w krajobrazie symbol węgierskiego panowania na tych ziemiach. Kontrast wspaniałej gotyckiej budowli i kolosalnych fabryk jest zaiste groteskowy. Jednak moim zdaniem (wbrew powszechnej opinii) trudno tu mówić jednoznacznie o zeszpeceniu zamku. Po pierwsze patrzyć na zamek można tak aby nie widzieć fabryki, a po drugie nonsensowność połączenia jest tak silna, że całość zaczyna być sama w sobie pewną atrakcją. Tak czy siak zamek jest wspaniały i zobaczyć go trzeba. Położona nieco dalej, w sąsiedniej miejscowości Calan nieczynna już fabryka jest z kolei w obecnej chwili znakomitą dekoracją do filmów z rodzaju "życie po trzeciej wojnie światowej".

Zamek w Hunedoarze

Zamek w Hunedoarze

Jedziemy dalej na południe. Na nocleg, w celu znalezienia "pieknych okoliczności przyrody" skręcamy z głównej trasy w stronę miejscowości Gura Zlata (asfalt - droga prowadzi do zapory) i wjeżdzamy na drogę dookoła jeziora zaporowego Gura Apei, leżącego pomiędzy trzema dużymi Masywami górskimi: Retezat, Godeanu i Tarkului, przez które miałem okazję przechodzić dwa lata wcześniej. Nocujemy na poboczu drogi z pięknym widokiem na góry i jezioro, obecnie niestety prawie spuszczone. W nocy dochodzi nas hałas od strony zapory. Czyżby elektrownia wodna potrzebowała generatora aby uzyskać prąd do oświetlenia zapory?

Jezioro zaporowe Gura Apei

Jezioro zaporowe Gura Apei

Rano kontynuujemy podróż. Przejeżdzamy przez miejscowość Sarmizegetuza. Nazwa ta została nadana na skutek pomyłki. Po odkryciu tu starożytnych ruin okrzyknięto je pozostałościami po słynnej, legendarnej stolicy Daków, którą Rzymianie zrównali z ziemią wywożąc kilka ton złota. Prawdziwa Sarmizegetuza została odkryta później w pobliskich górach Sureanu, ale nazwa pozostała. Sarmisegetusa oprócz tego, że nie okazała się stolicą Daków, to okazała się rzymską stolicą Dacji, co jeszcze bardziej powiększa paradoks tej sytuacji. Niedaleko Sarmisegetusy są ciekawe cerkiewki - Densus i Strei. Bardzo stare (choć nie we wszystkie bajdy trzeba wierzyć) i interesujące.

Kolejnym większym miastem jest Caransebes, gdzie zdażało mi się bywać wcześniej parokrotnie. Niestety tutaj czeka na nas niemiła niespodzianka (jedyna podczas tego, jak i moich wcześniejszych wyjazdów). Przy wyjeździe z miasta na południe (jedna z głównych dróg tranzytowych przez Rumunię) na przejeździe czycha gromada cygańskich wyrostków żądająca od zatrzymujących się przed torami samochodów cukierków, papierosów, bądź drobnych pieniędzy. Takie zachowanie ma tutaj długą tradycję, tylko kiedyś dzieciaki nie straszyły kierowców wybiciem szyb pałkami bejzbolowymi. Koniec końców nas nastraszyli, ale nic nie daliśmy i pojechaliśmy, nie sądzę, żeby komuś faktycznie co potłukli.

Początek przełomu Dunaju

Początek przełomu Dunaju

Kierujemy się w stronę Resity przez góry Semenic. Droga fatalna, asfalt gorszy niż kamienie, a i to tylko kawałek, bo dalej już gruntówka. O dziwo po środku gór z kilometr dobrej drogi, bo akurat robią. W centrum gór niemiecka wioska - kurort. Zwiedzamy centrum Resity (fontanna na placu centralnym jest uruchomiona; bardzo fajna i wieksze miasto nie powstydziło by się takiej). Dalej jedziemy na południe by spędzić cały dzień w kanionie rzeki Caras opisywanym już przeze mnie w poprzednich latach. Opalamy się tutaj i wszyscy uczetnicy mają możliwość spróbowania swoich sił w penetracji tutejszych jaskiń.

Kolejny dzień przeznaczony jest na zwiedzanie przełomu Dunaju, tzw. Żelaznych Wrót. Najpierw jednak trzeba tam dojechać. Wybieramy drogę z Aniny do Bozovici i dalej przez góry. Niestety w Sopotu Nou kończy się asfalt. Dalej jest coraz gorzej. Dojeżdżamy do wsi Stinapari. Okazuje się, że pomino znacznych rozmiarów wsi, kościoła i stacji benzynowej asfalt tutaj też nie dotarł. Zjeżdżamy na dół, z silnym postanowieniem, żeby nie pchać się więcej w takie "zadupie" gdzie prędkość spada poniżej 20 km/h a wartość samochodu podobnie, tyle że nie w km/h tylko zł/h.

Koniec przełomu Dunaju

Koniec przełomu Dunaju

Po dłuższym czasie docieramy wreszcie do Przełomu Dunaju. Straszny upał, temperatura w słońcu znacznie przekracza 40 stopni celsjusza. Przed wjazdem na drogę przygraniczną straż graniczna spisuje numery naszych paszportów. Kawałek dalej jemy w przydrożnym zajeździe nad brzegiem rzeki znakomity obiad. Teraz już z pełnymi żołądkami możemy bez przeszkód sycić oczy widokami. A jest co oglądać. Całość przełomu ma długość około 100 km. Najciekawsza jest część końcowa w pobliżu zapory, za której przyczyną znikły z rzeki malownicze wiry i historyczna wyspa. Jednak należy pamiętać, że Dunaj to bardzo ważna droga komunikacyjna (zablokowana ostatnio na skutek nalotów NATO na belgradzkie mosty), a zapora powstała, aby ułatwić żeglugę w tym najtrudniejszym nawigacyjnie fragmencie.

Żegnamy Żelazne wrota i kierujemy się do kurortu o starożytnych tradycjach - Baile Herkulane. Tu też byłem wcześniej. Podziwiamy piękne pionowe ściany wąwozu w którym znajduje się miasteczko - odpowiednik naszej np. Kudowy Zdoju. Szkoda, że miejsce to ma najlepsze dni za sobą (a może przed sobą). Obecnie większość hoteli i innych budynków wymaga gruntownego remontu.

Południowa część drogi przez M. Fagaras

Południowa część drogi przez M. Fagaras

Dalej jedziemy w górę doliny Cernej i przez przełęcz w stronę Tirgu Jiu. Nocujemy nieopodal monastyru Tismana. Rano zwiedzamy monastyr. Szczerze mówiąc wypada o wiele sympatyczniej niż oglądane później, słynne monastyry malowane na Bukowinie. Przede wszystkim panuje tu klimat modlitwy i skupienia, a nie targowiska dla turystów. Nasza droga prowadzi przez Targu Jiu, gdzie robimy zakupy i Curtea de Arges, gdzie jemy obiad w kierunku Muntii Fagaras (gór Fogarskich) - najwyższych w Rumunii i drugich po Tatrach w Karpatach. Po drodze mijamy dziesiątki wołoskich wioseczek z domami o egzotycznych kształtach i z daszkami z winorośli. Ponieważ jesteśmy zmotoryzowani i mamy mało czasu wjeżdzamy na wysokość 2040 metrów samochodem.

Droga przecinająca góry Fogarskie jest wielkim przedsięwzięciem zarządzonym przez Ceausescu, który przyjeżdzał tu na polowania. Prowadzi najpierw do Ogromnej zapory, a potem wzdłuż brzegów jeziora zaporowego. Po drodze mijamy efektowne mosty nad przepaściami i tunele (rzadkość w Rumunii). Jeszcze przed tamą mijamy ruiny zamku Vlada Palovnika. Naprawdę sympatyczne. Same ruiny może nie jakieś nadzwyczajne, ale całkiem nieźle położone.

M. Fagaras - schroniska koło asfaltu na 2040 m npm

M. Fagaras - schroniska koło asfaltu na 2040 m npm

Szkoda, że zapora jest tak duża, że nie mieści się w kadrze aparatu. Mijamy jezioro i pniemy się wyżej, by osiągnąć tunel na wysokości ponad 2000 metrów. Za tunelem jest jak na warunki rumuńskie dość tłoczno. Sporo tu samochodów, nie brakuje namiotów. Pytamy o miejsca noclegowe w schronisku, niestety wszystkie są zajęte. Próbujemy jeszcze w remontowanym hotelu nad stawem (niegdyś bardziej schroniskiem - Bilea Lac). Dostajemy tam miejsca w luksusowo wykończonym jak na rumuńskie warunki pokoju 11 osobowym, płacąc 36 zł za osobę. Standart hotelu jest wysoki, a obsługa nastawiona na turystów niemieckich, o czym świadczą choćby lecące w kółko "ludyczne" niemieckie melodyjki.

Najwyższy szczyt Rumunii - Molevanu (2544 m npm)

Najwyższy szczyt Rumunii - Molevanu (2544 m npm)

Rano wychodzimy w góry. Naszym zamiarem jest dotarcie w rejon najwyższego szczytu Rumunii Moldoveanu (2544 m npm). Nie jesteśmy pewni, czy uda nam się dotrzeć na sam szczyt, gdyż odleglość od hotelu wynosi w linii prostej około 8 km. I rzeczywiście, aby pokonąć tę trasę w obie strony w jeden dzień, trzeba wycieczkę zacząć bardzo wcześnie i być dobrze rozchodzonym. Mądrzej (jeśli oczywiście chcemy dojechać w góry samochodem) podzielić tę trasę na dwa dni, z noclegiem w pobliskim schronisku. Jednak trzeba przyznać, że rejon asfaltowej drogi nie sprzyja wyrobionemu turyście górskiemu i ściąga raczej tzw. ceprów (których grono powiększyliśmy). Cóż brakło nam czasu, na dłuższe eskapady. Musimy zadowolić się oglądaniem Moldoveanu przez lornetkę. Wracamy zmęczeni do hotelu.

Sigishoara - wejście na starówkę

Sigishoara - wejście na starówkę

Po spokojnie przespanej nocy zjeżdżamy w dół na północną stronę gór. Droga bardzo szybko opada 1,5 tysiąca metrów w dół i jesteśmy w Transylwanii. Znowu zaczyna się upał. Kierujemy się teraz w stronę zamków Branu i Rasnova. Po drodze z okien samochodu oglądamy panoramę Piatra Craiului, na które to góry czasu już nam nie wystarczyło. W Branie orientujemy się, że przecież jest poniedziałek i zwiedzić zamków się nie da (dziwne tylko, że po mimo to działa w Branie targ pamiątek po fikcyjnym i zamieszkałym zupełnie gdzie indziej wampirze). Pobieżna obserwacja wskazuje, że stopień komercjalizacji atrakcji turystycznych postępuje - ilość budek z tandetą zwiększyła się w ciągu 4 lat wielokrotnie.

Sigishoara - na rynku strego miasta

Sigishoara - na rynku strego miasta

Jedziemy więc dalej do Shigishoary pooddychać dobrze zakonserwowanym średniowiecznym klimatem. Znajdujemy nocleg w schronisku "młodzieżowym" w internacie, z miłą zorientowaną na zagranicznych globtroterów obsługą za ok. 18 zł. Jemy obiad w eleganckiej restauracji w domu w którym urodził się Vlad "Palownik" płacąc rachunek po 12 zł za osobę. Resztę wieczoru wypełniają nam spacery po pięknej średniowiecznej starówce wypełnionej oryginalnymi kilkusetletnimi kamienicami. Atmosfera jest wspaniała, ani śladu komercyjnego skansenu jak np. w porównywalnym urodą Carcassone. Nieliczni turyści to raczej starzy podróżnicy wyjadacze niż "niedzielni" turyści. Sporo tu Polaków; na pięć stolików w kawiarni w pewnym momencie przy trzech rozmowa toczy się po Polsku. Jednak tutaj w odróżnieniu od Chorwacji, czy Węgier spotkanie rodaków to miła niespodzianka. Sympatyczna para z Wałbrzycha opowida nam o swoich podróżach po Ameryce Południowej i Indiach. Widać, że docierają tu prawdziwi podróżnicy.

Na przystani nad Lacul Rosu

Na przystani nad Lacul Rosu

Rano opuszczamy Sigishoarę i kierujemy się na północny wschód. Po drodze przejeżdżamy przez teresy zamieszkałe przez mniejszość Węgierską liczącą w Rumunii ok 1,5 mln. W wielu mistaczkach na targach i ulicach słychać wyłącznie węgierski. Po południu docieramy w rejon wąwozu Bicaz. Turystów tu jak na Rumunię całkiem sporo. Obiad (niestety niezbyt dobry) jemy nad brzegami Lacul Rosu (Czerwone Jezioro) powstałego w 1837 roku na skutek oberwania skalnej ściany. Do dziś dzień z wody sterczą tu kikuty drzew. Kawałek dalej zaczyna się wąwóz Bicaz. Wysokość jego ścian sięga podobno 800 metrów więc najgłębszy wąwóz Europy (porównywalny jest tylko Verdon we Francji). Bicaz robi ogromne wrażenie. Faktycznie jego szerokość jest niewielka, tak, że w najciaśniejszym miejscu zaledwie mieści się droga i potok, a ściany sięgają nieba. Pionowe, czasami przewieszone ściany pokrywa sieć dróg wspinaczkowych w części ubezpieczonych na stałe (niemieckie plakietki).Wygląda na to, że jest to wspinaczkowy raj. Przesadzone natomiast są nieco opisy z obu dostepnych (patrz dalej) przewodników turystycznych (co dziwne niemal identyczne). Nie jest tu ani zimno, ani mokro, ani ciemno. Stoi natomiast duża ilość budek oferujących owcze skóry, drewniane łyżki i inną cepeliowską tendetę. Po kilkuset metrów niemiła niespodzianka. Wygląda na to, że wąwóz jest wyższy niż dłuższy. O tym w przewodnikach "zapomnieli" napisać. Najciekawszy, ciasny odcinek ma długość może 200 metrów. Bardzo obniża to atrakcyjność tego miejsca, choć to co jest - jest przepiękne.

Bicaz - poczštek Bicaz - œrodek Bicaz - koniec
Bicaz - początek
Bicaz - środek
Bicaz - koniec


Widok na Góry Cealhu

Widok na Góry Cealhu

Kierujemy się dalej. jedziemy drogą nieopodal pięknych, lecz całkowicie przemilczanych w przewodnikach gór Ceahlau (jeśli nie liczyć jednego zdania w pierwszym i okładki w drugim). Wjeżdżany na Bukowinę. Widać tu odmienność stylu i kultury. W budownictwie więcej drewna i jakby schludniej. Nocleg znajdujemy nieopodal niezbyt ciekawego Monastyru w Agapii. Śpimy za 18 zł od głowy na kwaterze na wsi. Warunki bardzo wiejskie, ale babinka wynajmująca nam praktycznie cały, stary dom niezwykle miła i uczynna.

"Malowany" monastyr

"Malowany" monastyr

Cały kolejny dzień poświęcamy na zwiedzanie "malowanych" monastyrów Bukowiny. Wcześniej na krótko odwiedzamy Suczawę. Widać tu jakiś dziwny wpływ bliskiej Ukrainy. Jest tłoczniej, na drodze widać chamstwo kierowców nie występujące gdzie indziej. Wyjeżdżamy z miasta. Kolejno Naszym "łupem" padają monastyry Voronet, Humorolui, Moldovita i Sucevita. Monastyry są piękne, na zewnątrz pokryte doskonale zachowaną kilkusetletnią polichromią, przedstawiającą ikonograficzne tłumaczenie scen biblijnych. Ściągają sporo turystów często z zachodu. Sporo tu też turystów z Polski. Kontakty tego rejonu z Polską są dość żywe i składają się na nie zarówno mniejszość polska w Rumunii (pochodząca z XVIII emigracji) jak i kursujący z Przymyśla do Suczawy autobus rejsowy. Tu mała dygresja. To ułatwienie komunikacyjne powoduje zapewne, że dla wielu górskich łazików i turystów Bukowina to synonim Rumunii. Jeśli tak myślą, to są w błędzie; ten rejon jest wyraźnie odmienny od reszty kraju, zarówno krajobrazowo jak i kulturowo. Szybko jednak zachwyt monastyrami przychodzi w zmęczenie. Wszystkie są małe, praktycznie identyczne i położone w umiarkowanie malowniczych miejscach. U niektórych wracają wspomnienia tak znakomitej budowli jak Monastyr Rylski w Bułgarii; te tutaj, to jedynie uroczy, ale biedni krewniacy. Dobra ciekawostka na uzupełnienie wycieczki, ale jako danie główne - nie bardzo.
Pisanie, że wszystkie są identyczne to naprawdę nadużycie. Malowidła są przepiękne, a praktycznie wszędzie różnią się charakterem. Osobiście mógłbym tam spędzić tygodnie, krążąc tylko pomiędzy nimi. A co do porównania z Monastyrem Rylskim - nie byłem tam, z tego co wiem, rzeczywiście jest położony w o wiele bardziej malowniczym miejscu, ale pod względem urody i wartości samego monastyru, to w Bułgarii ciężko cokolwiek znaleźć dorównującego tym bukowińskim.

Słońce w stanie kompletnego zaćmienia

Widoki Bukowiny

Kierujemy się z powrotem w stronę Transylwanii. Po drodze spotykamy, szczególnie na przełęczach (np. Tihuta, gdzie Bram Stoker umieścił w powieści zamek Księcia Draculi) przepiękne bezkresne widoki niekończących się wzgórz pokrytych lasami, lecz z licznymi polanami.

Kolejną noc, po dłuższej rozmowie prowadzonej głównie za pomocą rąk, spędzamy na łączce koło nowo budowanego monastyru. Rano, poprzez pola i fabryki dymiące tak, że nic nie widać, jedziemy do Klużu (Napoki). W mieście zwiedzamy jedynie ogród botaniczny. Całkiem sympatyczny, choć bardzo ciekawy jest tylko tropikalny basen z rośliną z Amazonii, której pływające liście mogą podobno utrzymać dziecko. Robi wrażenie. Dalej poruszamy się na południe. Zastanawiamy się nad zwiedzeniem znanego wąwozu Turzii, ale ostatecznie zadawalamy się jedynie dalekim widokiem z okien samochodu.


Główna część masywu Retezat z grani Piatra Iorgovanului
Plan dotarcia do kopalni w Turdzie.

W mieście Turda znajduję się atrakcja, której próżno by szukać w przewodniku. Jest to stara kopalnia soli. Wejście do niej (jak pisał w magazynie Jaskinie) S. Kotarba trudne jest do znalezienia, nawet jeśli znajdziemy się od niej o parę kroków. Stalowe drzwi prowadzące pod ziemię znajdują się pomiędzy śmietnikiem, a podwórkiem domu. Sytuację ratuje nieco budowany właśnie daszek z napisem: "Zwiedzajcie kopalnię soli w Turdzie" (oczywiście po Rumuńsku). W razie wątpliwości najlepiej zapytać kogoś z mieszkańców o Salina Veche Turda.

Po zakupieniu biletu możemy zapuścić się do środka, gdzie bez żadnego przewodnika i strażnika, możemy siedzieć do woli (lub raczej do godziny zamknięcia). Kopalnia nie jest piękna jak Wieliczka, ale rozmiar komór (z których do zwiedzania udostępniono dwie połączone) lub też nikończące się echo odpowiadające z tych nieudostępnionych sprawiają, że warto się tam wybrać. Wg krótkiej ulotki, którą można zakupić przed wejściem, wydobycie soli ze złóż w Turdzie rozpoczęli już Rzymianie w czasie podboju Dacji. Eksplotowano ją wtedy kopiąc komory o głębokości do 34 i szerokości do 12 metrów. Eksploatację kontynuowano w wiekach 6-9. Pierwsza historyczna wzmianka konkretnie o kopalni w Turdzie pochodzi z roku 1271.Część kopalni, którą można zwiedzać pochodzi z XVIII i XIX w. Eksploatację kontynuowano do roku 1932, a w czasie II Wojny Św. komory były używane jako schron przeciwlotniczy.


Główna część masywu Retezat z grani Piatra Iorgovanului
Plan kopalni w Turdzie.

Teraz poprzez środek Bihoru zmierzamy powoli w stronę domu (ze względu na samochód nie zaplanowaliśmy przejazdu przez Ukrainę). Nocujemy u wylotu wąwozu Sighistel (nie tak znowu pięknego jak głosiły plotki). Zwiedzamy jeszcze centrum Oradei (kilka ślicznych kamienic wręcz w stylu Gaudiego) i żegnamy Rumunię. (Po drodze do kraju zażywamy jeszcze kąpieli w jaskiniowych termach w Miszkolcu, nocujemy w Górach Bukowych i zwiedzamy jaskinie Aggteleku na Węgrzech).


Uwagi praktyczne:

Restauracja w domu urodzenia Vlada Tepes'a

Restauracja w domu urodzenia Vlada Tepes'a w Sigishoarze

Wymiana walut w Rumunii możliwa jest bez problemu w bankach i kantorach w każdym większym mieście. Należy przy tym okazać paszport. Ze względów bezpieczeństwa lepiej nie korzystać z usług wciąż tu licznych ulicznych cinkciarzy. Niezbyt rozsądne jest kupowanie lei w kantorach w Polsce, choć może to być wskazane (w niewielkiej ilości), jeśli planujemy wjazd do Rumunii w niedzielę. Jednak nawet wtedy lepiej zrobić to na granicy z Rumunią. Podczas naszego wyjazdu po wymianie złotówek na niemieckie marki (lub dolary) i w Rumunii na leje za jedną złotówkę dostaliśmy 7300 lei. W polsce za złotówke zaledwie nieco ponad 3000.

Jedzenie w lokalach jest dla nas tanie. Polecamy mici (mitei) - niewielkie kotleciki z przyprawami, ciorbe de burta - flaczki zabielane w smaku zupełnie inne od naszych (ciorba - zupa zabielana, zwykla zupa to supa) i zasmażany ser typu bryndza. Rachunek za obiad z piwem w zależności od klasy lokalu nie powinien przekroczyć 7-12 zł od osoby. Lokale sa zróżnicowane. Radzę omijać bary w stylu naszych mlecznych. Nieco lepiej jest w restauracjach z komunistycznymi tradycjami, jednak najlepsze jedzenie udało się nam dostać w nowowybudowanych prywatnych (być może rodzinnych) lokalach przydrożnych.
Zła informacja dla miłośników lodów - większości serwowanych w lokalach wręcz nie sposób zjeść. Są za słodkie (dotyczy to również ciastek), syntetyczne w smaku, o niemiłej konsystencji i z "plastilowymi" dodatkami. jedyne dobre lody jakie jadłem w tym kraju sprzedał z termosu jakiś dziadek z córką w pociągu osobowym.

Przewodniki po Rumunii:

Przewodnik z 1968
i z 2001 roku

Rumunia nie jest u nas specjalnie popularnym krajem. Odbiciem tego jest nasz rynek księgarski, który oferuje dopiero od niedawna zaledwie jeden przewodnik po tym kraju: Rumunia - wydawnictwa Pascal. Poprzedni przewodnik po Rumunii, autorstwa znakomitego grotołaza i etnografa Przemysława Burcharda (s. 280), ukazał się w roku 1968 i dostępny jest jedynie w antykwariatach. Pozwolę tu sobie na słów kilka o obu wydawnictwach.
Książka Burcharda obciążona jest duchem czasów na szczęście już minionych. Całe strony wypełniają opisy wspaniałych osiągnięć socjalizmu, liczby ton zboża, kilowatów wyprodukawanej energii i pogłowia bydła. Po ich odfiltrowaniu zostaje jednak wiele (3-4 razy więcej niż w przewodniku Pascala) informacji o historii, kulturze, zabytkach i innych atrakcjach Rumunii. Jednak trudno traktować to wydawnictwo jako przewodnik praktyczny, umożliwiający sprawną i tanią podróż po kraju.
Nowy przewodnik jest bardzo aktualny. Większość praktycznych porad faktycznie się sprawdza, choć niebezpieczeństwa są wyolbrzymione. Ot choćby pomimo przejechania ponad 2500 km ani razu nie zatrzymywała nas policja, choć wg przewodnika powinna robić to co krok i wymuszać łapówki. Właściwie na aktualności kończą się zalety tej pozycji. Podstawową wadą jest objętość - zaledwie 180 stron. Jest to właściwie broszurka. Jeśli o nieciekawej (w porównaniu z Rumunią) Polsce da się wydać ogromne tomiszcze lub całą serię wydawniczą, to co można napisać w małej broszurce o kraju podobnej wielkości w którym np. takich Tatr (Zachodnich) czy Bieszczad jest rządkiem kilkadziesiąt? Co do przewodników, to niedawno ukazał się (nakładem Bezdroży) przewodnik Michała Jureckiego, który w Rumunię mnie "wtajemniczał" o Bukowinie (Bukowina. Kraina łagodności). Coś kojarzę, że Michał miał w ogóle Rumunią się zająć, ale co z tego wyszło...

W Górach Fogarskiech

W Górach Fogarskiech

Na dodatek to co znajdziemy w środku również nie zachwyca. Autorzy skupiają się głównie na miastach, nawet brzydkich pomijając wiele ciekawych atrakcji przyrodniczych. Przy każdym mieście całe strony wypełniają adresy i opisy hoteli, kantorów wymiany walut i restauracji. Są to informacje o małej, bądź żadnej przydatności. W zupełności wystarczyło by wymienienie dwóch, trzech które polecają i przed którymi przestrzegają. Aby znaleźć kantor wymiany walut nie trzeba szukać podanych adresów; wystarczy przejść 200-300 metrów po centrum miasta. W ogóle widać wyraźnie, że jest to tłumaczenie przewodnika wydanego na Zachodzie i dla zachodniego turysty. Po co na przykład rozdział poświęcony pralniom publicznym, w którym jedyną informacją jest informacja o braku takich w Rumunii? Czy jakikolwiek polski turysta o zrowych zmysłach, jadąc do Rumunii pomyśli o samoobsługowych publicznych pralniach? I rzeczywiście, wystarczy spojrzeć na nazwiska autorów, by zorientować się, że rzeczony przewodnik to przedruk z szanowanego australijskiego wydawnictwa Lonely Planet. Jak wskazuje obserwacja napotkanych anglojęzycznych turystów - do połowy odchudzony.
Zdumiewają też zamieszczone opisy miejsc wskazujące, że albo autorzy w ogóle tam nie byli zadawalając się relacją z drugiej ręki lub spekulacją, albo też są ludźmi niewidomymi. Np. przęłęcz Tihuta, opisana jako miejscie gdzie nie ma nic do oglądania, jest miejscem, które syci oczy cudownym wręcz widokiem, po 30-60 kilometrów w każdą stronę.

Kilka uwag odnośnie podróżowani samochodem po Rumunii:

Droga "transfogarska"

Droga "transfogarska"

Drogi są dość kiepskie i kręte. Nawet gdy teren jest płaski trasa lubi kręcić jak najęta. W górach widać niechęć do budowania tuneli. Często tam, gdzie krótki tunel rozwiązał by sprawę autorzy drogi wybrali zrealizowanie dodatkowych kilku kilometrów trasy. Często wybór przebiegu wydaje się być irracjonalny; droga lubi piąć się wysoko na stok by potem, mimo braku jakiejkolwiek miejscowości schodzić znowu w dół. Wykonanie zabezpieczeń skarp jest przeważnie byle jakie. Po ulewach skały sypią się z góry na drogę, a przeciwległe fragmenty nawierzchni zapadają się i spadają w przepaść. Prowizoryczne zabezpieczenie takich miejsc przeważnie ogranicza się do postawienia znaku o zwężeniu drogi. Wielkie głazy leżące na środku trasy nie należą do rzadkości. Wiele mostów jest w nieustającym remoncie i prowadzi przez nie tylko jeden pas ruchu. Ekipy remontowe widoczne są co krok, przy czym wykonywane przez nie naprawy są przeważnie prowizoryczne i trudno spodziewać się szybko dużych zmian. Nieco lepiej sytuacja wygląda na naprawdę głównych trasach.

Wąwóz Bicaz

Wąwóz Bicaz

Ruch na drogach jest niezbyt duży w porównaniu z Polską. Pozwala to na w miarę szybką jazdę i bezstresowe wyprzedzanie i wymijanie przeszkód, których tu nie brakuje. Wymienić tu można przede wszystkim pojazdy rolnicze - niezliczone kawalkady konnych (a nawet zaprzężonych w woły) wozów z sianem, drewnem, ludźmi czy (rzadziej) cygańskich taborów. W porze letniej dla tych wszystkich koni wożone są ogromne ilości siana, czasami w dziwny dla nas sposób. Widzieliśmy np. terenowe samochody Aro załadowane sianem jak wozy drabiniaste. W górach częstym zjawiskiem są ogromne ciężarów marki Roman, gramolące się kopcąc niesamowicie z ładunkiem drzewa czy innych ważnych dla lokalnej gospodarki towarów. Wszędzie (nawet w mieście) można spodziwać się stojących na drodze stad koni, owiec, krów, czy nawet świń blokujących drogę. Dodatkowym utrudnieniem jest irytujący zwyczaj kierowców parkowania samochodów wprost na jezdni. Jeśli kierowca ma gdzieś coś drobnego do załatwienia, najczęściej nawet nie zjeżdza, tylko zostawia samochód wprost na pasie. Pół biedy gdy na jednym, czasami samochody stoją na obu jesli znajomi kierowcy chcą sobie pogdać. W miastach zdarzają się regularne korki, potęgowane powszechnym tu ignorowaniem znaku zakazu postoju. Pomimo tych wszystkich utrudnień, niewielki ruch (jak wspomniałem wcześniej) pozwala poruszać się czasami sprawniej niż w Polsce, gdzie wyprzedzanie jest często niemożliwe ze względu na sznur innych pojazdów z naprzeciwka.

Wąwóz Bicaz

Wąwóz Bicaz

W rumunii występuje ogromne zróżnicowanie nawierzchni drogi. Są tu właściwie wszyskie: od asfaltu i betonowych płyt, poprzez bruki, szutry do dróg bitych, gruntowych twardych gładkich i wyboistych miękkich. Jeśli chcemy oszczędzać samochód, bezpieczniej patrząc na mapę od razu zignorować wszystkie drogi poniżej głównych czrwonych i żółtych drugiej kategorii. Reszta w 90% (zwłaszcza w górach) będzie niesamowicie wybitą gruntówką. Pewną wskazówką jest zorientowanie się dokąd droga prowadzi. Jeśli do "wielkiej budowy socjalizmu" (zapora, fabryka w górach) być może będzie asfalt, jeśli po prostu łączy wioski w górach to na prędkość większą jak 15-20 km/h nie ma co liczyć. Mapy z reguły kłamią. Posługiwaliśmy się dwoma na raz (jedna węgierska, jedna Rumuńska), na których te same drogi potrafiły być drogą krajową na jednej, a zupełnie lokalną na drugiej. W ogóle należało by tu używać sobnej klasyfikacji dróg kiepskich. Bywały asfalty gorsze od gruntówek (więcej dziur niż asfaltu) jak i gruntówki na których jeden nieostrożny ruch kierownicą może powiesić samochód na podwoziu. Nawet najgorsze drogi nie są jednak wbrew pozorom bez znaczenia komunikacyjnego. Leśne przesieki łączą często duże wsie. Jeżdzą po nich wszechobecne Dacie i normalne autobusy. Kierowcy kombinujący jak ominąć najgorsze doły kombinują na całej szerokości drogi i często podczas wymijania kogoś z na przeciwka dochodzi do zamiany "pasów" na sposób angielski - lewostronny. Nad Dunajem w jednej z takich wsi o 30 km od najbliższego asfaltu widzieliśmy przy takiej gruntówce normalną stację benzynową. Wniosek z tego taki, że aby w pełni cieszyć się wolnością wyboru drogi, wybrać się należy do Rumunii samochodem terenowym. Dobrych terenówek, oprócz rumuńskiego Aro na drogach nie brakuje.

Na koniec sprawa pozytywna, której Polacy mogą pozazdrościć. W Rumunii wszystkie drogi są bardzo dobrze opisane. Czytelne tablice z kierunkowskazami uzupełniają występujace na każdej drodze (nawet leśnej) słupki kilometrowe opisane z każdej strony nazwą miejscowości i ilością kilometrów jakie do niej pozostały.

Dariusz Bartoszewski
[ Komentarze wyróżnione kursywą Grzegorz Bednarczyk ]


POWRÓT WYŻEJ: tutaj możesz wrócić do "Kącika globtrotera" Epimenidesa.

POWRÓT NA STRONĘ GLÓWNĄ: tutaj możesz wrócić na stronę tytułową.

Ostatnia zmiana 2002.04.11